Świadectwo trzeźwiejącego alkoholika
Kiedy jeszcze 15 lat temu słyszałem słowo „alkoholik”, przed oczyma natychmiast stawały mi patologiczne rodziny, którymi – z powodu mojej działalności samorządowej – musiałem się zawodowo zajmować. Nigdy nie nazwałbym wówczas „alkoholikami” moich kolegów, z którymi wychodziłem na regularne, i dość częste, drinki. Dla mnie podział był prosty. Alkoholicy to zwyczajny margines społeczny, patologia, przemoc, nieszczęśliwe rodziny. Ja i moi koledzy byliśmy normalni – piliśmy wprawdzie przy każdej okazji, ale po piciu wracaliśmy przecież do domu. Byli także abstynenci, czyli tacy, „którzy nie mogą już pić”, tak wtedy myślałem.
Dziś, kiedy leczę swoje uzależnienie, zdaję sobie sprawę, jak niebezpiecznie uproszczony był mój obraz rzeczywistości, mój sposób pojmowania problemu. Być może nie był to obraz wynikający z niewiedzy, a z samousprawiedliwiania.
Kpiłem z każdego, kto sugerował, że grozi mi alkoholizm. Jednak już wtedy byłem alkoholikiem, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy. Długo mówiłem sobie i innym, że przecież nie piję tak dużo, że przecież robię krótsze czy dłuższe przerwy w piciu, potrafię nie pić, moi koledzy piją więcej niż ja, a są na dużo wyższych stanowiskach, funkcjonują sprawnie…
Stworzyłem wokół siebie barierę ochronną. Po coraz częstszych pytaniach otoczenia o mój styl picia, zacząłem pić dyskretnie. W miarę upływu czasu przerwy od picia stawały się coraz krótsze, a okresy regularnego picia – coraz dłuższe.
W końcu stwierdziłem: mam problem z alkoholem. Nie myślałem o sobie jeszcze jako o alkoholiku, było to dla mnie nie do przyjęcia.
Choć ostatecznie, z wielkimi oporami, uznałem konieczność leczenia i potrzebę pomocy, dopiero po wysłuchaniu świadectw współuczestników terapii zrozumiałem, czym naprawdę jest alkoholizm; że alkoholicy to przecież normalni ludzie, ale nieuleczalnie chorzy.
Zrozumiałem, że jestem alkoholikiem. Zaakceptowałem samego siebie takim, jakim jestem. Poczułem ogromną wewnętrzną ulgę i zrozumiałem potrzebę leczenia. Teraz wiem, kim jestem i akceptuję siebie codziennie, kiedy widzę swoje odbicie w lustrze. Jestem alkoholikiem i akceptuję to. Leczę się, bo chcę być trzeźwiejącym alkoholikiem.
Zaliczam się do grona tych ludzi „po przejściach”, przed którymi długa droga redukcji konsekwencji tych „przejść”. Trzeźwość nazywam misją specjalną. Trud utrzymania poziomu życia na trzeźwo jest wyzwaniem dużo bardziej satysfakcjonującym – ale i trudniejszym – niż trwanie na fałszywym postanowieniu, że nie chcę mi się pić… To nie „postanowienie poprawy”. To coś znaczniej więcej – deklaracja ducha i ciała, kapitulacja, ale też wdzięczność – za każdy kolejny dzień i kolejne osoby stające na mojej drodze – i odpowiedzialność.
Nie przekonuję nikogo do życia w trzeźwości, nie mówię, że się opłaca, bo trzeźwości nie rozpatruje się na zasadzie kalkulacji, negocjowania warunków – ile można stracić, a ile zyskać. Trzeźwości nie da się nauczyć, trzeba ją zaakceptować. Życie na trzeźwo bywa trudne, bywa śmieszne, ale zawsze pełne naszej zgody.
Warunkiem akceptacji trzeźwości jest chęć. Potem trzeba otworzyć się na kolejne kroki: terapia jako warsztat zaufania i gotowości, współuczestnicy – jako lustro, i ja, trzeźwiejący – ze świadomością „dawałem sobie radę, ale w końcu upadłem”. Jeśli się nie podniosę, poniosę klęskę. Teraz jest czas wstawania, podnoszenia głowy do góry.
M.A.
Do ciągle wątpiących…
Ciągle zastanawiasz się, czy rzeczywiście masz problem z piciem? Odpowiem ci: Tak. Myślisz, że dasz sobie radę sam? Mylisz się. Znam odpowiedzi na twoje wątpliwości, bo jestem alkoholikiem. Ja też kiedyś sądziłem, że jestem w stanie wyczarować sobie silną wolę. Pamiętam otwierane kolejne butelki z postanowieniem „ostatnia” i „od jutra”, pamiętam dochodzące do mnie jęki: „nie pij, już nie pij”, pamiętam też swoje pocieszenie, że przecież nie jest ze mną AŻ TAK źle. Mistrzowsko opanowałem sztukę manipulacji… samego siebie. Szło mi to aż tak dobrze, że zapominałem żyć, myślałem tylko o alkoholu, o czarach butelki, o intensywności obecnego kaca, o tym, że dziś nie jest AŻ TAK źle, nie musiałem jeść, musiałem tylko pić, postanowiłem „realizować się zawodowo i otworzyć biznes”.. po tym, jak zwolniono mnie dyscyplinarnie, iluzja goniła iluzję. Żona jeszcze została. Ale jest tylko żoną, odeszła przyjaciółka. Te drzwi pozostaną na zawsze zamknięte, ale Ty masz jeszcze szanse. Dostrzeż te drzwi, które się dla ciebie uchylają. Do zobaczenia.
Rany, które się nie goją
Moim problemem zawsze było to, że potrafiłam pomagać innym, a nie potrafiłam pomóc sobie. Wszystko zaczęło się w przeddzień ślubu. Mój przyszły mąż tak upił się na swoim wieczorze kawalerskim, że postanowiłam nie wychodzić za niego za mąż. Ale w końcu to zrobiłam. Okazało się, że tamte wątpliwości były słuszne. Potem urodziła się nasza córka – mąż upił się. Przyniósł do domu wózek dla dziecka, oznajmiając, że wybrał go ze swoim kolegą. Był kompletnie pijany. Potem był pijany właściwie cały czas. Gdy córka skończyła trzy miesiące, mąż podniósł na mnie rękę. Nie miałam już siły, ukrywałam coraz częstsze i większe siniaki, przestałam chodzić do pracy, by ukryć ślady po pobiciu. Po urodzeniu drugiej córki zaczęłam pić. Tylko piwo – mówiłam. Na pewno piję mniej niż inni – przekonywałam sama siebie. Gdy kłóciłam się z mężem, godziliśmy się przy piwie. W końcu zostałam kompletnie sama, samotna, było coraz więcej ran, coraz mniej się goiło. W końcu to zobaczyłam – dawnej nosiłam pijanego męża do domu, teraz sama potrzebuję pomocy. Postanowiłam się leczyć. Wierzę, że będę tą samą osobą co kiedyś. Wierzę, że terapia zwróci mi wolność.
nc